Recenzja filmu

Hiszpański romans (2020)
Woody Allen
Wallace Shawn
Gina Gershon

Kiedyś to było

Szczęśliwie "Hiszpański romans" wydaje się deczko bardziej odświeżający niż poprzednie odcinki przygód ludzi szczęśliwych inaczej. Wynika to jednak raczej z wakacyjnej atmosfery, a nie
Żaden ze mnie psycholog, ale akurat Woody Allen pakował się na stojącą na środku sceny kozetkę już tyle razy, że pokuszenie się o postawienie diagnozy wydaje się konieczne. Ba, sam zainteresowany zachęca do podobnego wysiłku bodaj każdego, kto chodzi do kina na jego filmy.

Tyle że ten ograny repertuar miejskich neuroz pozostaje z grubsza niezmieniony, sam zdziecinniały egotyzm Allena stał się nużący i ponury, a kolejne migawki z jego tournee po świecie przypominają albo facebookowe posty (gdy akurat mu wyjdzie), albo częściej instagramowe fotki bez choćby jednego hasztaga.


Nie wydaje mi się jednak, aby bohater Mort Rifkin, akademik od historii filmu i niespełniony prozaik, który uważa, że jeśli już pisać, to co najmniej Dostojewskiego, był wiernym alter ego Allena. Sam reżyser nie jest tak wybredny, a na jego wypuszczane rokrocznie filmy winniśmy już chyba móc nabyć stosowny abonament.

Szczęśliwie "Hiszpański romans" wydaje się deczko bardziej odświeżający niż poprzednie odcinki przygód ludzi szczęśliwych inaczej. Wynika to jednak raczej z wakacyjnej atmosfery, a nie rewelacyjnego scenariusza czy rewolucyjnej formy. Innymi słowy, to jedno z tych dziełek, których ekipa jak nic bawiła się na planie przednio, znacznie lepiej od oglądających.

Rzecz osadzono na festiwalu filmowym w San Sebastian, co jest przyczynkiem nie tylko do paru mniej lub bardziej udanych branżowych żarcików ("Byłabyś świetna w roli Hanny Arendt", mówi do złotowłosej piękności reżyser realizujący film o Eichmannie) i zjadliwej, acz mało wybrednej krytyki tego, co dzisiaj się na takich spędach ogląda i ceni. Oczywiście niepozbawionej umyślnej i cokolwiek serdecznej ironii, bo przecież to "Hiszpański romans" otwierał tegoroczną edycję rzeczonej imprezy. Krytyka wychodzi bowiem od samego Rifkina, zgorzkniałego snoba, który potrafi gadać jedynie o europejskich klasykach i rugać to, co nowe.


Uwielbienie dla takiego Godarda (wyparowujące z miejsca, gdy pojawia się perspektywa rychłej randki) czy Bergmana wyraża się u Morta niemalże namacalnymi czarno-białymi snami (czasem na jawie), będącymi trawestacjami scen z arcydzieł kina. Ale to jedynie formalne triki, które, tak jak i dowcipne bon moty, nie niosą zbytniej refleksji na temat sztuki, tudzież jej osobistego obioru.

Choć niezaprzeczalnie obecna jest tutaj zaduma nad mitotwórczym potencjałem kina i domknięciem pewnej jego epoki, to bardziej Allena interesuje samo snucie się Rifkina po San Sebastian – mieście żyjącym filmem i przynależącym do minionej krainy szczęśliwości. Bo tego przygarbionego jak sęp, gburowatego faceta nie cieszy już ani jasna łuna bijąca od ogromnego ekranu, ani swoje własne towarzystwo, którym, jak można domniemywać, niegdyś się upajał. Interesują go jedynie reminiscencje. Mort do Hiszpanii przyjechał z żoną, rzutką i odnoszącą sukcesy specjalistką od PR, opiekunką młodego, obiecującego reżysera, istotnie pretensjonalnego, ale oklaskiwanego. Rifkin nie bez niejakiej słuszności podejrzewa, że tych dwoje przeżywa płomienny romans, stąd sam nieporadnie usiłuje przeżyć chociażby letnią przygodę.

Zupełnym przypadkiem poznaje lekarkę Jo, do której niebawem biega pod byle pretekstem, ale kobieta, mająca swoje problemy z niewiernym mężem, ani myśli uciekać do Nowego Jorku za przygodą. Ich spotkanie jest pretekstem do nakreślenia historii o dwojgu ludziach uwikłanych w niesatysfakcjonujące związki, służących sobie za terapeutów. Mort i Jo są jednak naszkicowani zbyt cienkim ołówkiem, żeby móc myśleć o nich jak o pełnokrwistych postaciach, a nie zaledwie typach spreparowanych na potrzeby fabuły.


Choć potrafię sobie wyobrazić, że w San Sebastian na ekranie panuje gorąc, co podkreślają bogato nasycone kolory pocztówkowo przedstawionego miasta, fotografowanego przez nadwornego operatora Allena Vittoria Storaro, to film wyszedł letni. A jest on 49. (50. doczekamy się zapewne prędzej niż później) w karierze powoli dobiegającego dziewięćdziesiątki reżysera, dla którego kino stało się już chyba swojego rodzaju obrzędem i skrojoną pod festiwale celebrą. Może to poszukiwanie pretekstu, aby móc nadal na nie jeździć?
1 10
Moja ocena:
5
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones